
Propozycja wycieczki do stolicy Czech pojawił się ze strony grona pedagogicznego bardzo nagle i niespodziewanie. Zgodziliśmy się chętnie, mając przed sobą wizję „ostatniego wyjazdu”, pewnego rodzaju zakończenia i podsumowania ostatnich trzech lat spędzonych z kolegami.
DZIEŃ PIERWSZY
Środa 26.04 rozpoczęła się- a było to bardzo wcześnie, dla niektórych z nas o trzeciej nad ranem- dżdżyście, ciemno, wietrznie i ogólnie mało przyjemnie. Na wyznaczony czas zbiórki, czyli o piątej trzydzieści, każdy z nas zajął dla siebie jak najlepsze miejsce w dwupiętrowym(!) autokarze klasy VIP (!). Już na miejscu postoju z licznych głośników zabranych przez uczniów nieposiadających słuchawek rozległy się dźwięki, które miały w przyszłości umilać niektórym z nas każdy przejazd. Napięcie i podekscytowanie wzrastały, aż w końcu, około godziny szóstej autokar ruszył i nagle znajome ulice Krakowa prowadzące do autostrady stały się zapowiedzią nowej przygody.
Zjechawszy z drogi krajowej mieliśmy okazję podziwiać czesko-morawskie wsie i miasteczka. Czułam się trochę nie na miejscu; złoty kolor lakieru autokaru wcinał się w zieleń, mała dróżka znikała prawie kompletnie pod kołami naszego giganta, a domki kurczyły się pod nami, jakby wstydziły się, że ogląda je tak dużo oczu, na dodatek z drugiego piętra autokaru, który sporo przewyższał w większości jednopiętrowe budyneczki. A nie miały czego się wstydzić- to właśnie one stanowiły główny temat rozmów między mną i przyjaciółką: dlaczego one wszystkie są sklejone? Otóż większość domków czeskich, ku naszemu zdumieniu zbudowane są jeden przy drugim. Nie ma między nimi przerw, tworzą mur ciągnący się wzdłuż ulicy. Widziałam nawet jeden dom jednorodzinny, który- przez to, że nie można było nic dokleić- został podzielony na dwie, sklejone połowy.
Za oknami na zmianę pojawiały się, jak z sympatią określiła to uczennica trzeciej B, „Las, łąka, wieś, las, łąka, wieś, las…”. Poskromiliśmy (a raczej Pan Kierowca poskromił) spore górki wznoszące się nagle i agresywnie oraz oplatające je wąskie i kręte drogi. W momencie, w którym między nami, a otchłanią wydawało się być jedynie powietrze, musiałam odchylić się w drugą stronę i widziałam, że duża część osób w autokarze zareagowało tak samo. Zabłądziliśmy i dwa razy autokar wykonał niemożliwy „zwrot w tył” o 180 stopni, cudem nie łamiąc się w pół. W końcu, po ominięciu ogromnego budynku dawnej fabryki papieru, wtoczyliśmy się na parking otoczony gęstym lasem, licznymi knajpami, hotelami i sklepami z pamiątkami. Oczywiście znalazła się też rzecz dla wszystkich wycieczkowiczów najważniejsza- toaleta. Po małym zamieszaniu dotyczącym pięciu koron opłaty za ubikację (kto by pomyślał o zabraniu drobnych?) ustawiliśmy się w zwartej grupie na przystanku lokomotywy. Nie był to zwykły pociąg, ale ciuchcia turystyczna napędzana paliwem i preferująca asfalt nad szyny. Do pierwszego pojazdu, który nadjechał, zmieściła się większość nas. Druga porcja turystów została przydzielona lokomotywie numer dwa, w której wymieszała się z inną wycieczką z Polski.
Kolejka górską, czyli końcowy przystanek lokomotywy, przyprawiała o zawrót głowy. Malutkie kabiny, huśtające się powoli po prawie pionowo poprowadzonej linie nie działały na nas zachęcająco. Zawrót głowy pozostał po wzniesieniu się w przestworza i tylko wzmocnił się, kiedy znaleźliśmy się na skraju „Macochy”- przełęczy głębokiej na 138,5 metra. Nazwa przepaści nawiązywała do legendy o złej macosze, opowiedzianej nam przez przewodnika. Tylko nieliczni odważyli się na zrobienie zdjęć- obezwładnił nas owy paraliż, który pojawia się kiedy wyciągamy cenny przedmiot (aparat fotograficzny, telefon) z kieszeni w dużej wysokości.
Zjazd był jeszcze gorszy niż wjazd, poręcze znajdujące się w kabinie były ściskane kurczowo. Tym większa była radość, kiedy w końcu wkroczyliśmy do jaskiń Punkvy. Po przemierzeniu długiego, skalnego korytarza znaleźliśmy się w dużej sali. Za sobą słyszałam ożywioną dyskusję na temat: jak nazywają się nacieki jaskiniowe rosnące z ziemi? A te opadające z sufitu? Oświecił nas głos dochodzący z głośników schowanych w skałach. Stalagmity tworzą się na podłodze, stalagtydy- na suficie, a stalagnaty powstają, kiedy jeden styka się z drugim. Nasz zachwyt wzbudziło płytkie, rozległe na około 5 metrów jeziorko, prześlicznie odbijające rzeźbiony przez naturę strop.
Ponownie nastąpił długi spacer krętymi przejściami, a my zobaczyliśmy całe zoo w kształtach powstałych z krasowienia. Był tam zając, łapa niedźwiedzia, paszcza psa… największe na mnie wrażenie zrobiły tzw. sukna- rodzaj stalaktydu przypominający rzeźbione falbany sukni.
Przekroczyliśmy próg ciężkich, żelaznych drzwi i w jednej chwili znaleźliśmy się w magicznej krainie. Byliśmy na dnie „Macochy”! Rozległa przestrzeń przytłaczała nas bardziej niż ciasne, ciemne jamy. Gigantyczne, omszałe skały otaczały nas i odsłaniały tylko skrawek nieba i parę drzew iglastych rosnących na ich szczycie. Nad nami kamienny masyw tworzył zadaszenie i kryło nas przed wzrokiem turystów stojących na mostku widokowym, z którego poprzednio my spoglądaliśmy w dół. Decydującym akcentem tej scenerii było lazurowe jeziorko krasowe siedzące wygodnie pośrodku łąki z mchu. Powietrze było chłodne, wilgotne i pachniało zimnem. Głuchej ciszy akompaniował odległy śpiew ptaka. Po chwili jego rolę przejęła patetyczna muzyka chóralna grająca z głośników. Dopadła nas w chwili, kiedy wciąż byliśmy osłupieni przez piękno przed naszymi oczami i dzięki temu owy kiczowaty dodatek wydawał się naturalną częścią niebiańskiego krajobrazu. Do mojego ucha zostały wyszeptane słowa:”To najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam”.
Po tym niemalże religijnym przeżyciu myśleliśmy, że nic już nas nie zachwyci, ale myliliśmy się. Przewodniczka, jakby czytając nasze myśli i chcąc udowodnić nam inaczej, poprowadziła nas przez kolejne drzwi i przez kolejne jaskinie. Tam czekała na nas mała przystań i należąca do niej podziemna rzeka znikająca gdzieś za zakrętem. Połowa grupy została odebrana przez wesołego przewodnika. Wsiedliśmy do łódki- po trzy osoby na ławeczce- i zanurzyliśmy się w półmroku. Nasze twarze owiewał zimny oddech jaskiń, na suficie tańczyło światło reflektorów odbite od wody.
Od naszego czeskiego gondoliera dowiedziedzieliśmy się wielu rzeczy o jaskiniach. Niektórzy po raz pierwszy zetknęli się z językiem czeskim- przewodnik, nie znając polskiego, zaufał podobieństwu języków słowiańskich i przekazywał nam swoją wiedzę w wersji nietłumaczonej.
Opuściliśmy łódź na przystani przy biurze turystycznym. Stamtąd udaliśmy się lokomotywą z powrotem na parking i marznąc niemiłosiernie czekaliśmy na autokar. Nasza radość była ogromna, kiedy po dwudziestu minutach wgramoliliśmy się znów na nasze miejsca i ruszyliśmy w drogę do Pragi.
Zaczęliśmy mijać wieżowce i blokowiska około godziny dziewiętnastej. Przyjechaliśmy pod hotel „Pramen” położony dziesięć minut od centrum miasta. Wszsycy padaliśmy ze zmęczenia, obiadokolację podaną o dwudziestej pierwszej zjedliśmy więc błyskawicznie, aby jak najprędzej udać się do łóżek.
DZIEŃ DRUGI
Drugi dzień zaczął się od śniadania o godzinie siódmej. Godzinę później udaliśmy się do autokaru, który przeprawił nas przez korki na przedmieściu i odwiózł pod same wrota Klasztoru na Strahowie. Tam spotkaliśmy naszego przewodnika- rodowitego Prażanina. Otrzymaliśmy słuchawki i odbiorniki pozwalające nam słyszeć każde jego słowo. „Dadadada dam dam dam dam…” zanucił do mikrofonu i polecił nam iść za podniesioną w jego dłoni czerwono-białą parasolką z czarnym napisem i rysunkiem samochodu aero 30 z czasów międzywojennych.
Budynki klasztoru podziwialiśmy z zewnątrz. Spacerem udaliśmy się na punkt widokowy. Tam swoje stoisko rozłożyli artyści-malarze sprzedający turystom uwieczniony na płótnie widok na miasto. Ich dzieła były imponujące i ze wstydem muszę przyznać, że prawie nie spojrzałam na prawdziwą wersję. Z tarasu zeszliśmy ścieżką otoczoną kwitnącymi bzami na ulicę Uvoz, mijając ambasadę szwedzką. Zaprowadzono nas na plac Pohorelec, gdzie nastąpiła krótka przerwa na zakup prowiantu i rozmienienie naszych KC (Koron Czeskich). Pohorelec opuściliśmy ulicą Loretańską i dotarliśmy na plac o tej samej nazwie . Zobaczyliśmy budynek Pałacu Czernińskiego i usłyszeliśmy historię bezcennej Monstrancji Diamentowej wystawionej w Lorecie oraz melodię, którą grają dzwony tego kościoła o każdej pełnej godzinie.
Malowniczą ulicą Nowy Swiat zachwycili się wszyscy, małe domki (oczywiście) stojące ciasno przy sobie stanowiły w przeszłości dzielnicę ludzi ubogich. Nad jednymi z drzwi wisiała para czerwonych bokserek. Pan przewodnik zwrócił nam uwagę; „Jeszcze potem będzie o nich mowa”. Zaraz na końcu brukowanej uliczki zastaliśmy kontrast- widok na prywatny gmach prezydencki.
Ulica Kanovnicka zaprowadziła nas na Plac Hradczański okrążony ze wszystkich stron kamienicami odzwierciedlającymi mody architektoniczne minionych wieków. Pan przewodnik zwrócił naszą uwagę na brązowy budynek renesansowy, potem na czerwony w stylu klasycystycznym. Minęli nas czterej członkowie orkiestry wojskowej w bogato zdobionych, pokazowych mundurach. Niestety trąbki, tuby i bębny pozostały milczące.
Skoro już zwiedziliśmy dzielnicę bogatych i wprawiliśmy się w nastrój prestiżu, przewidywaliśmy, że jesteśmy coraz bliżej Pałacu Królewskiego. I faktycznie, po przemierzeniu skwerka wkroczyliśmy na kolejny plac- przedpokój dawnej siedziby władców. Przez grupę przeszły jęki i narzekania, kiedy dostrzegliśmy niekończący się wąż turystów ustawionych w kolejce do tego zabytku. Czekanie nie trwało jednak wcale tak długo i już wkrótce znaleźliśmy się za bramkami bezpieczeństwa. W międzyczasie Pan Przewodnik opowiedział nam obiecaną wcześniej historię o czerwonych majtkach, które, jako znak protestu przeciwko prezydentowi, zawisły przez ponad dziesięć minut na maszcie pałacu.
Po wejściu na dziedziniec zaskoczył nas natłok ludzi, kultur i języków… Przed nami ukazał się wielka bryła Katedry Świętego Wita.
-Jak Notre Dame- usłyszałam. Kaplica, bo gotycka, faktycznie przypominała swoją Paryską kuzynkę. Akurat w momencie, gdy chłonęliśmy jej widok, zza chmur wyszło słonće i na chwilę przepięknie oświetliło obiekt naszego zainteresowania. Potem magiczna chwila została zastąpiona inną, kiedy już po wejściu do środka uderzył nas rozmiar tej budowli. Podobno budowano ją 600 lat! Ale z nas szczęściarze, że mogliśmy ją podziwiać już ukończoną.
Wnętrze przypominało halę targową. Było tam wszystko, co potrzebne w wystroju największego i najważniejszego kościoła w kraju. Potężne witraże? Na ścianach obok. Relikwie? Tam, za rogiem. Malowidła? Na przeciwko. Kaplica w kaplicy? Z tyłu kościoła. Wielki, srebrny grób świętego Wita? Proszę bardzo. Ludzie? Wszędzie dookoła.
Kiedy wyszliśmy, czułam się trochę zdezorientowana. Na szczęście następny zabytek należał do tych prostszych do „ogarnięcia”. Była to na oko ośmiometrowa wieża stojąca pośrodku placu.
-Co to jest?- spytała koleżanka, wskazując szpic.
-Czysty, solidny marmur.- stwierdził przewodnik i miał rację, materiał, z którego wykonano wieżę był szary i cętkowany. To było proste.
Torując sobie drogę przez liczne grupy turystyczne, nie wiedzieliśmy, na co patrzeć. Oferta była tak samo bogata jak w katedrze. Pan Przewodnik wybrał za nas, pomachał swoją czerwono-białą parasolką z czarnym napisem i rysunkiem samochodu aero 30 z czasów międzywojennych i ruszył w stronę jednego z mniejszych budynków otaczających dziedziniec. Przed nim stała fontanna, do której jakiś hojny uczeń wrzucił monetę 50KC. Tyle kosztowało pozwolenie na robienie zdjęć w środku. Nikt nie kupił „kota w worku”, wszyscy powstrzymywaliśmy się od chwytania za aparaty.
Za grubymi murami romańskiego pałacyku czekała na nas ogromna hala z pięknym, dębowym parkietem. Dowiedzieliśmy się, że w sali bocznej obradował pierwszy czeski sejm. Nastąpił krótki wykład historyczny.
Opuściliśmy budynek i otoczył nas zapach smażonej kiełbasy. Na ryneczku przed nami miał miejsce jakiś festiwal gastronomiczny. Nasze bruchy zgodnie zaburczały, ale jeszcze nie był czas na postój. W programie był kolejny kościół do zwiedzenia- Bazylika Świętego Jerzego. Mogłoby się wydawać, że „był w komplecie” z pałacykiem, pochodził z tej samej epoki architektonicznej. Piękne łuki ze skromnymi kolumnami bardzo nam się podobały, ale to jednak ławki ustawione na środku świątyni były gwoździem programu. Pan Przewodnik opowiedział nam o relacjach rodzinnych Bolesława Chrobrego. Opuściliśmy bazylikę bocznym wyjściem. Poprowadzono nas przez kolejne ulice, każda węższa i ciaśniejsza od drugiej. Celem wyprawy była Ulica Złota- niewątpliwie najwęższa i najciaśniejsza z nich wszystkich. Ulica to dużo powiedziane- właściwie była to szpara między tyłami domów, a murem obronnym. Jakimś cudem zdoładno przybudować do forsyfikacji kamieniczki jednoosobowe. Były trochę krzywe i wyglądały komicznie, do domeczków wchodziło się z głową między ściśniętymi ramionami. Każda z nich pomalowana była na inny kolor; była pastelowo zółta, miętowa, czerwona, niebieska… Z słuchawek dopłynęły do nas informacje. Zabudowania na Ulicy Złotej powstały jako mieszkanka dla żołnierzy patrolujących mur. Ulica Złota nie nazywała się tak od zawsze, stała się nią dopiero po legendzie powstałej w okresie romantyzmu, mówiącej o alchemikach zamieszkujących budyneczki. A budyneczki nie zawsze były kolorowe, zostały pomalowane do celów turystycznych.
Przecisnęliśmy się przez tłum, zeszliśmy po malutkich schodach i wkroczyliśmy na kolejny dziedziniec. Dostrzegliśmy rzeźbę przedstawiającą nagiego chłopca, wykonaną z matowej cyny. No właśnie, matowej tylko po części. Części intymne postaci były wypolerowane do złota i błyszczały w słońcu. Przypomniała mi się rzeźba Julii w Weronie, której piersi spotkał podobny los. Pan Przewdonik określił to mianem „turystyki dwudziestego pierwszego wieku”.
Następnym miejscem, które odwiedziliśmy, to winnica Praska. Raziło nas słońce oświetlające uprawy. Ludzie kosili trawę, a jej zapach unosił się w powietrzu. Powietrze było delikatnie mleczne. Z winnicy widok był nawet ładniejszy niż z tarasu przy klasztorze. Być może była to zasługa tego, że w pobliżu nie było ani jednego malarza.
-Tam będzie postój- powiedział pan przewodnik i wskazał dwie wieże kościelne na prawo od nas. Widocznie zauważył nasze wygłodniałe spojrzenia w kierunku kawiarni.
Kiedy schodziliśmy, co chwilę kusiły nas stoiska z trdelikami- tradycyjnymi, Praskimi wypiekami drożdżowymi. Przeszliśmy przez stację metra, w której wiał wiatr porównywalny z huraganem. Potem zostaliśmy zatrzymani przez naszego przywódcę.
-Teraz będziemy oglądać ogród pałacowy. Tam będzie taki zbiornik wodny z rybkami. Ja proszę, żeby sie nie zatrzymywać zbyt długo. Wiem, że turyści lubią długo rozmawiać z rybkami, ale musimy iść szybko.- poprosił nas w swoim silnym czeskim akcencie. Przekroczyliśmy bramę i od razu zauważyliśmy wielkie, sztuczne, kamienne jezioro, otoczone elegancką, żwirową ścieżką. Na zielonkawej wodzie wirowały płatki kwiatów magnolii. Skoro już wiedzieliśmy o rybkach, od razu podbiegliśmy do wody, by je znaleźć. Pierwsza pojawiła się mniejsza, złota rybka. Była mniej więcej porównywalna rozmiarem do małego karpia. Następnie przypłynęła większa złota ryba- duży karp. A na koniec, całkiem powoli przytoczyła się ogromne, szare rybisko. Było tego samego gatunku co pozostałe, ale daleko mu było do odblaskowego pomarańczu. Ale tak naprawdę szary pasował o wiele bardziej do tak opasłego okazu. Może jednak jest jakiś porządek we wszechświecie. W życiu nie widziałam tak wielkiej szarej złotej ryby!
W tle słyszeliśmy natarczywe wołanie białych pawi pałacowych. Przemierzyliśmy bukszpanowe, uporządkowane zarośla. Potem aleję, przy której postawione były stylizowane na starożytne posągi. Aleja ta prowadziła do dużej, również „antycznej” budowli- pałacu Waldsteinskiego. Przed nią ustawione były ławki (hurra!). Podczas postoju rzuciły mi się w oczy motywy morskie w dekoracji budynku. Na jego ścianach wyrzeźbione były muszle i namalowane syreny. Równie bajkowa była ogromna sztuczna skała, oddzielająca ten fantastyczny ogród od rzeczywistości. Z sufitu w korytarzu zamku zwisały sztuczne stalagtydy, prawdopodobnie wyrzeźbione przez te same dłonie, które uformowały skałę. Na dachu dawnego budynku dla służby śpiewał kos.
Wyszliśmy na dużą, ruchliwą ulicę. Zauważyliśmy czerwone samochody rodem z amerykańskiego filmu z lat 30. Poruszali się nimi turyści, samochody vintage to takie Praskie „Krakowskie Dorożki”. Kolejny rynek. Zidentyfikowaliśmy wieże kościoła stojącego w jego centrum jako te wskazane wcześniej przez Pana Przewodnika. Dano nam czas wolny na zjedzenie, rozejrzenie się i zakupy. Zgrupowaliśmy się wśród dźwięków melodyjki zanuconej setny raz tego dnia przez naszego bedekera godzinę później i zobaczyliśmy kolorową Ścianę Johna Lennona. Kawałek dalej rosło drzewo, pod którym siedział kiedyś Beethoven. Było to jedno z najstarszych drzew w Czechach i wzrostem przewyższał wszystkie budynki naokoło.
Zanim wkroczyliśmy na najbardziej rozsławiony most w Pradze, czekał nas jeszcze mniejszy, ale równie intrygujący- Most Kochanków. W romantycznych gestach na jego barierkach zostały zamknięte kłódki z imionami zakochanych. Jego mury pokrywały niezliczone napisy i deklaracje miłosne.
Tak jak się spodziewaliśmy, na moście Karola znajdowało się największe skupisko turystów. Co chwilę widzieliśmy portrecistów (niektórych lepszych, niektórych gorszych) i sprzedawców pamiątek. Usłyszałam muzykę, poszukałam muzyka. Znalazłam go dopiero po dłuższej chwili. Była nim kukła z gitarą dyndająca na sznurkach street performera. Aha! Roześmiałam się w myślach.
Po rzece pływały liczne stateczki i łodzie, na dole mostu był prawie taki sam ruch jak na jego grzbiecie. Zobaczyłam kamienice wyrastające prawie bezpośrednio z wody i przez moment poczułam się jak w Wenecji.
Po drugiej stronie mostu, Praga zmieniła się prawie nie do rozpoznania. Z sielankowej „prawie-wsi” przeszła w miasto wysoko stężone. Pan Przewodnik ostrzegł nas przed chaotycznością uliczek, i poprowadził w głąb zamieszania. Z labiryntu miejskiego wynurzyliśmy się przy filii popularnej sieciówki „New Yorker” na placu Wacława. Czekał nas kolejny czas wolny, który każdy z nas spędził w różny sposób. Była okazja zasmakować autentycznej, czeskiej kuchni w pobliskim barze mlecznym lub odwiedzenia sklepu ze słodyczami albo pamiątkami.
Na tym skończyła się nasz pierwszy dzień zwiedzania miasta. Autokar odebrał nas w okolicy dworca i stamtąd, zadowoleni z wycieczki, wróciliśmy do hotelu.
O 18:00 podano obiadokolację. Po posiłku zrobiliśmy zakupy w pobliskim sklepie- potrzebny nam był prowiant. Kupiliśmy też hurtowe ilości zamówionej przez nasze rodziny czekolady studenckiej. Późnym wieczorem mieliśmy mnóstwo dobrej zabawy, w końcu trzeba celebrować „Zieloną Noc”.
DZIEŃ TRZECI
Obudziliśmy się niewyspani i oboleli. Poranek nie różnił się od poprzedniego, oprócz tego, że musieliśmy spakować nasze rzeczy przed śniadaniem. Oddaliśmy nasze kluczyki do recepcji i załadowaliśmy torby i walizki na pokład autokaru.
Tym razem zostaliśmy podwiezieni do dworca głównego, który sam w sobie stanowił niemałą atrakcję. Obejrzeliśmy z dala Muzeum Narodowe i zatrzymaliśmy się krótko przy ulicy jeńców wojennych. Podjęliśmy ponownie zwiedzanie tam, gdzie skończyliśmy dnia poprzedniego- na placu Wacława. Ogromna rzeźba imiennika górowała nad nami, a Pan Przewodnik tłumaczył jej postacie i symbolizm.
Naszą uwagę przykuły dwie kolorowe, antyczne kamienice stojące obok siebie. Złote tablice zatkwione przy dachu informowały wszystkich: HOTEL. Nie umiałam się zdecydować, w którym z nich wolałabym spędzić noc. Obydwa były takie urocze! Parę metrów od hoteli, na środku placu, stał wagon tramwajowy. Nie było pod nim szyn, a naokoło niego ustawiono stoliki i parasolki.
-Jakby ktoś miał ochotę wypić kawę w tramwaju, który brał udział w wojnie!- określił nasz Pragoznawca.
Następnie skierowaliśmy się w stronę Pałacyku Rokoko.
Było to dziwne miejsce. Ściany i podłoga były wyłożone bladoczerwonym (pomarańczowym?) marmurem. Pałacyk został przemieniony w pasaż handlowy. W głównej alei z sufitu zwisała sprytnie ukryta przed resztą miasta prześmiewcza rzeźba podobna tej na zewnątrz. Również przedstawiała Świętego Wacława na koniu… ale odwróconym! Martwe zwierzę powieszone było za nogi na stropie galerii, a jego głowa groteskowo opadała na dół, prawie do zasięgu naszych dłoni. Wacław, jakby nie zauważając usterki swojego rumaka, dumnie prostował się, siedząc na brzuchu truchła.
Wstąpiliśmy krótko do Kościoła Matki Bożej Śnieżnej, żeby potem udać się do nowoczesnej instalacji na cześć Franza Kafki. Głowa pisarza wykonana z lśniących, metalowych plastrów falowała, kręciła się, momentami znikała, kiedy każdy z segmentów obierał inny kierunek ruchu. Zafascynowani wpatrywaliśmy się w surrealistyczne ruchy, które sprawiały, że pomnik ożywał. Zalał mnie podziw do Davida Cernego- artysty i wykonawcy tej wspaniałej pamiątki po czeskim pisarzu.
W dalszej drodze była jeszcze kolejna świątynia do zwiedzenia. Trochę zmarznięci i zdecydowanie głodni dotarliśmy na Plac Staromiejski i zgrupowaliśmy się w pobliżu słynnej parasolki Pana Przewodnika pod wieżą zegarową Ratusza. Ów zegar był wyposażony w trzy dodatkowe tarcze- nie pokazywał tylko godziny, ale i miesiące, lata, znaki zodiaku… Gotyckie, rzeźbione kolumny obramowywały ten skomplikowany, astronomiczny przyrząd. Nad tarczami widniały dwa malutkie okienka.
W Pradze o pełnych godzinach wiele się dzieje w kościołach, tutaj zamiast melodii jak w Lorecie, z niebieskich okienek zaczęli wyglądać po kolei święci apostołowie. Malutkie, drewniane postaci siedzące u podnóży poruszyły się; kościotrup przypominał o nieuniknionym losie dzwonieniem pozłacanego dzwonka, inni machali rękami lub kręcili głowami. Wraz z wybrzmieniem ostatniego dźwięku, morze ludzi rozpłynęło się, aby powrócić w innym składzie za godzinę.
Czekał nas spacer po najdroższej Praskiej ulicy- ulicy Paryskiej, siedziby sklepów znanych projektantów i kultowych marek, słynących przede wszystkim z cen swoich produktów. Śmialiśmy się ze splendoru i konsumpcjonizmu, jakie reprezentowały sklepy Hugo Boss, Dolce&Gabanna, Luis Vitton… prosto w twarz członków ‚high society” przechadzającym się po swoim terenie.
Skręciliśmy do ulicy szerokiej, która zbiegała się z czterema innymi na rondzie. Była to istna metropolia wiar- Muzeum Żydowskie znajdowało się w budynku Synagogi Hiszpańskiej, a na przecikwo wznosiła się świątynia rzymskokatolicka. W całym tym chaosie kolejny pomnik Franza Kafki, tym razem pisarz siedział na ramionach pustego garnituru. Przechodziliśmy koło mnóstwu dziwnych sklepów (smród z jednego zielarskiego nie chciał się od nas odczepić aż do następnej ulicy), ciekawych budynków i barów. Na szyldzie wystawionym przed restauracją serwującą dania czeskie widniały szkice baśniowych rusałek i boginek.
Kolejny krótki postój odbył się przed Teatrem Stanu, gdzie w 1787 roku odbyła się premiera opery „Don Giovanni” Mozarta. Polecono nam The Grand Cafe, które znajdowało się niedaleko i krzyczało o uwagę poprzez kubistyczną architekturę. Przeszliśmy pod Bramą Prochową i zobaczyliśmy przepiękny budynek Miejskiego Domu Reprezentacyjnego. Na placu republiki, który wyglądał trochę jak Nowojorski Times Square zakończyło się zwiedzanie Pragi. Ostatnie chwile w tym pięknym mieście spędziliśmy posilając się trdelnikami i kręcąc się po gigantycznych galeriach handlowych- Palladium i Kotva. Oddaliśmy elektroniczne przyrządy turystyczne i zostaliśmy pożegnani ostatnim „dam dam dam dam…”. Szkoda, że parasolka nie była tego dnia z nami. Zaskakująco szybko dotarliśmy z powrotem na Dworzec Główny (przecież MUSIELIŚMY zajść dalej przez tak długi czas…?) i po szybkim skorzystaniu z toalet wsiedliśmy na swoje miejsca w autokarze, aby rozpocząć drogę powrotną.
Długo staliśmy bez ruchu na autostradach, doskwierał nam brak toalet… i internetu! Po przekroczeniu granicy i wjechaniu do Polski – strefy wolnego używania danych komórkowych i bezpłatnych toalet, napięcie w pojeździe opadło i pozostałe parę godzin przemknęły niezauważenie. Do Krakowa dojechaliśmy około godziny dwudziestej drugiej. Czarna noc, na dodatek padał gęsty, ciężki deszcz. Przemykaliśmy się razem ze swoimi rodzicami pod kroplami, aby odebrać bagaże i znaleźć się jak najprędzej w ciepłych samochodach.
Dzięki fortunnemu doborowi daty wyjazdu, mieliśmy czas przez cały weekend majowy i matury, aby ochłonąć po Pradze i odespać zmęczenie powycieczkowe. Nie widziałam się jeszcze z kolegami, aby porównać nasze wrażenia, ale sądzę, że ta przygoda była zdecydowanie udana. Nie dość, że zaliczyliśmy porządny, zagraniczny wyjazd klasowy (ja się czułam dorośle, nie wiem, jak reszta), to jeszcze mieliśmy okazję zobaczyć przepiękne miasto. Za tę okazję chcę podziękować wszystkim nauczycielom i rodzicom, którzy zaplanowali i wprawili w ruch tą wyprawę. Dziękuję moim przyjaciołom, mojej wspaniałej klasie (stay crispy, guys! <3) no i przede wszystkim Paniom Nauczycielkom, które poświęciły sen dla ganiania z nami po Pradze i pilnowania nas po nocach w hotelu na (nie tak odległym) drugim końcu świata.